W końcu udało nam się dograć z Elmem i razem skoczyć do Łagiewnik. Pojechaliśmy w sumie prosto na hopy na Jagodach, gdzie, ujmując rzecz w skrócie i pomijając nieistotne szczegóły, poobijałem się strasznie. Przy okazji doświadczyłem chyba najwięcej wypychu na raz w życiu.
Wracając zahaczyliśmy o zamknięta część Świtezianki i Elmo w łaskawości swojej pokazał mi trochę podstaw techniki. Teraz tylko trenować do usranej śmierci i będzie dobrze.
Kolano nie boli, więc jestem dobrej myśli, tym bardziej, że każda kolejna wycieczka wychodzi dłuższa a kolano na razie nie odmawia ;]
Dojazd na brus, szlajanie się tam, ognisko i powrót. Oprócz tego, ze świetna miejscówka na tym Brusie, to przypadkiem wyszedł najdłuższy wyjazd w tym sezonie. Kolano nie bolało co mnie bardzo pocieszyło (tzn. do rana, bo jak wtedy zaatakowało, to myślałem, że po schodach nie zejdę).
Znowu spacerowo po Łagienikach. Pojechałem lekko dalej bo mnie naszła ochota na zjazd z jakiejś górki dłuższej niż 2 metry...
Przy okazji wyglebiłem się na asfalcie próbując na zjeździe równocześnie hamować przodem i podrzucić tył. Bravo Wojciechu, bravo! Co ciekawe podczas zwykłej jazdy raczej się z rowerem nie rozstaję na rzecz gleby, to kiedy chce sprawdzić coś nowego mózg nie zawsze łapie połączenie.
Niedziela 19:15 wróciłem do domu. Ostatnie chwile słońca ale uznałem, ze nie ma przebacz i na rower trzeba wsiadać, szczególnie, że jutro nie ma czasu. W okolicach ósmego kilometra zaczęło boleć kolano ale po około 500 metrach zdążyło przejść na szczęście. Nie wiem czy kwestia lekkiego przyszarżowania na początku czy sporych wstrząsów między 7 a 8 kilometrem. Kwestia godna zbadania na kolejnych wypadach.