Aśka->Babcia->Dom Dojazdowo, na początku dość konkretnym tempem jak na mnie, potem trochę oklapłem. W przerwie u Aski ból kolana, choć podczas samej jazdy wszystko było ok. Zobaczymy jutro rano.
Tym razem z Elmem oraz Kacprem. Ledwo żyję po dwóch takich dniach z rzędu ale cieszę się, że sobie troszkę poskakałem (kit tam, ze kilka centymetrów nad ziemią), zawsze trochę technika do przodu (mam nadzieję). Kolana w porządku ale zobaczymy jutro czy się jakieś nie odezwie.
Kacper-> Łagiewniki-> Dom. Drogi pamiętniczku: w końcu "nowy" amor w rowerze. Od razu od Kacpra chciałem się porozbijać w Łagiewnikach wiec uzbroiłem się jak się dało, zresztą też po to żeby zobaczyć jak się jeździ w nowym kasku. Niestety dość późno Kacper wrócił z pracy i nam się lekko robota przedłużyła, więc jak od niego wychodziłem to już zmierzchało... a co dopiero w lesie. Dlatego też dojechałem tyko do stawów i się wróciłem, bo na dodatek przecież ja jestem ślepy w nocy jeszcze bardziej. Jakby tego było mało, okazało sie, że w Zoomie były piwoty zintegrowane... (tzn widać, że wkręcone i dospawane...), wiec jeździłem bez przedniego hampla (co chwila oczywiscie wciskając klamkę...).
Ale to nic. To nic. Ten rower teraz nie jeździ... on się unosi nad ziemią! W ogóle mam wrażenie, że wyłapuje wszystkie dziury, sam zjeżdża, podjeżdża i robi tosty. Owszem jeździłem na lepszych, bardziej czułych amortyzatorach ale pierwszy raz miałem porównanie na dobrze znanej mi trasie na dobrze znanym mi rowerze, do którego nie musiałem się przyzwyczajać. Było po prostu epicko na tym krótkim Łagiewnickim odcinku ;]
A wracając do meritum mojego bloga. Kolana gitez, żadnych oznak bólu ;]
W końcu udało mi się wybrać od pracy na rowerze. Kondycję mam chyba jeszcze gorszą niż zwykle (nie wiem jakim cudem, bo w wakacje jeździłem sporo jak na mnie i moje kolana). Kolana zero bólu wiec jest dobrze
No cóż, wrzesień o wiele mniej rowerowy niż się spodziewałem. W końcu udało mi się kopnąć z domu na rower choć trochę musiałem się wysilić, żeby się w ogóle ruszyć. Wycieczka w tempie (czyt. na tyle w tempie na ile było mnie stać...) Po 6 km się wróciłem. Co chwila ziewałem i miejscami było mi niedobrze, niestety po fakcie dotarło do mnie, że tego dnia niewiele jadłem, zaaplikowałem śmiecio-żarcie po czym ruszyłem na rower nic do jedzenia nie zabierając i pożywiając się jedynie muszką po drodze. Wiele wiec km nie zrobiłem ale rad jestem, że się chociaż ruszyłem w końcu.
Kolana cacy ale nie spodziewałem sie niczego innego, w końcu zaczyna się optymalny czas dla kolan po zastrzykach. trzeba to wykorzystać jak najbardziej, szkoda, że wcześniej się nie bardzo dało...
Planowa wyprawa na Jagody (nawet Elmo kask w końcu wziął) która zakończyła się po mniej wiecej kilometrze w głąb Arturówka. Elmowi zdechła tylna piasta i potem sie włóczyliśmy do Kacpra na serwis i po kolejny rower do Sandry.