Dojazd na brus, szlajanie się tam, ognisko i powrót. Oprócz tego, ze świetna miejscówka na tym Brusie, to przypadkiem wyszedł najdłuższy wyjazd w tym sezonie. Kolano nie bolało co mnie bardzo pocieszyło (tzn. do rana, bo jak wtedy zaatakowało, to myślałem, że po schodach nie zejdę).
Znowu spacerowo po Łagienikach. Pojechałem lekko dalej bo mnie naszła ochota na zjazd z jakiejś górki dłuższej niż 2 metry...
Przy okazji wyglebiłem się na asfalcie próbując na zjeździe równocześnie hamować przodem i podrzucić tył. Bravo Wojciechu, bravo! Co ciekawe podczas zwykłej jazdy raczej się z rowerem nie rozstaję na rzecz gleby, to kiedy chce sprawdzić coś nowego mózg nie zawsze łapie połączenie.
Niedziela 19:15 wróciłem do domu. Ostatnie chwile słońca ale uznałem, ze nie ma przebacz i na rower trzeba wsiadać, szczególnie, że jutro nie ma czasu. W okolicach ósmego kilometra zaczęło boleć kolano ale po około 500 metrach zdążyło przejść na szczęście. Nie wiem czy kwestia lekkiego przyszarżowania na początku czy sporych wstrząsów między 7 a 8 kilometrem. Kwestia godna zbadania na kolejnych wypadach.